Taxi Driver

samotny jazz w rytmie miasta

przez Jazz Portal

Dzisiaj, synu, w „Kinie Nocnym” grają Taksówkarza, tak powiedział do mnie w latach 80tych mój ojciec, po czym dodał „Widziałem go na studiach, myślę, że jesteś wystarczająco dorosły, by go obejrzeć.” Od tamtej nocy pamiętam nie tylko obraz Travisa Bickle’a, ale i atmosferę, która zapadła po napisach końcowych – muzyka Bernarda Herrmanna milknie, ekran ciemnieje i zapada cisza, zostawiając widza z własnymi myślami i napięciem, które towarzyszyło całemu filmowi. Film był pokazywany w polskiej telewizji w cyklu „Kino Nocne” w latach 80‑tych — emisja w późnych godzinach nocnych tylko potęgowała jego magnetyzm.

Pierwszy raz zobaczyłem *Taxi Driver* jako nastolatek i od tamtej chwili film utkwił mi w pamięci. Ale to, co naprawdę mnie porwało, to ścieżka dźwiękowa Bernarda Herrmanna. Nie pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy odtworzyłem ją na płycie – wiem tylko, że Diary of a Taxi Driver wbiło się we mnie na zawsze. To nie jest muzyka, która towarzyszy obrazowi – to muzyka, która żyje własnym życiem, jak miasto w nocy, jak samotny człowiek w wielkim świecie.

Jazz Herrmanna jest tu głosem bohatera: niemy, pełen napięcia, niepewny i momentami brutalny. Saksofon w Diary of a Taxi Driver przypomina oddech ulicy, puls miasta i wewnętrzną walkę Travisa. Każdy dźwięk jest znaczący – cisza między nutami jest równie ważna jak same akordy. To nie jest idealna harmonia – jest prawdziwa, brudna, jak Nowy Jork lat 70.

Herrmann unika tu klasycznej harmonii filmowej. Nie ma tu łatwego spokoju ani przewidywalnego melodizmu. Są napięte akordy, nieoczekiwane pauzy i brudne brzmienie instrumentów, które przypomina dźwięki miasta: stukot tramwajów, odgłos deszczu na bruku, szum samochodów. Jazz w tym soundtracku jest językiem samotności, który mówi nie tylko o bohaterze, ale o całym mieście. Travis jest w nim słyszalny – samotny, zagubiony, gotowy eksplodować – i to nie dramat, lecz rytm, który wyznacza każdą jego decyzję.

Chociaż Diary of a Taxi Driver brzmi minimalistycznie, Herrmann wykorzystał klasyczne techniki orkiestracyjne w nowy, eksperymentalny sposób. Saksofon główny prowadzi linię melodyczną, a kontrabas i perkusja tworzą tło, które nieustannie się zmienia – jak miasto, które nigdy nie śpi. Właśnie ta zmienność, ten puls ulic, sprawiają, że muzyka przetrwała lata, stając się ponadczasową.

Kiedy słucham tego soundtracku dziś, czuję jakby ktoś wyjął miasto z ekranu i postawił przede mną w pokoju. Czuć kroki na bruku, deszcz odbijający się w kałużach, echo samotności, którą każdy z nas nosi w sobie. Herrmann pokazuje, że jazz może być narratorem i że samotność można opowiedzieć w samych dźwiękach, bez słów.

Nie sposób nie odnieść się do Scorsese. Jego reżyseria i wybór muzyki są tu nierozerwalne. Każdy kadr, każdy cień, każdy neonowy refleks odbijający się od mokrego asfaltu ma swój odpowiednik w dźwięku. Herrmann nie tylko ilustruje – on komentuje, podkreśla, prowokuje. I nawet kiedy kamera milknie, muzyka mówi dalej.

Muzyka Herrmanna uczy też słuchania ciszy. W jazzie, w którym każdy dźwięk jest intencjonalny, pauzy mają znaczenie. Cisza staje się przestrzenią do refleksji, miejscem, gdzie można poczuć bohatera, jego samotność, jego lęk i pragnienie kontaktu z innymi ludźmi. To doświadczenie bardzo osobiste – kiedy włączam płytę dziś, czuję się jakbym znów wsiadał do taksówki Travisa i patrzył na miasto oczami samotnika.

Nie sposób przecenić wpływu Taksówkarza na moją percepcję jazzu w kinie. To był pierwszy film Scorsese, jaki zobaczyłem, i pierwszy soundtrack, który zrobił na mnie tak ogromne wrażenie. Od tamtej pory, kiedy słucham saksofonu w podobnym klimacie – czy to Herrmann, Miles Davis, czy współcześni twórcy – wracam myślami do tego wieczoru, do ciemnych ulic, do światła neonów, do samotności, która jest pełna życia.

Herrmann stworzył muzykę, która jest nie tylko akompaniamentem, ale też świadectwem emocji. To jazz, który można czytać jak powieść, odczuwać jak film, który ogląda się zamkniętymi oczami. Każde powtórne odsłuchanie Diary of a Taxi Driver odkrywa coś nowego – subtelne niuanse, które wcześniej umykały, nowe pulsacje w rytmie miasta, nowy oddech Travisa, który znów mnie fascynuje.

Dziś, kiedy odtwarzam tę płytę, myślę o tym, jak bardzo muzyka może być duszą filmu. O tym, że jazz nie musi być tylko muzyką klubową czy studyjną – może być językiem samotności, ulic, niepokoju i marzeń. I o tym, że nawet po kilkudziesięciu latach, *Diary of a Taxi Driver* wciąż brzmi jakby zostało nagrane wczoraj.

Podobne wpisy